Autor: admin

  • Siedmiodniowa objazdówka przez kolory Maroka

    Siedmiodniowa objazdówka przez kolory Maroka

    Wstęp – skąd Maroko?

    Pomysł na Maroko wpadł spontanicznie. Były ferie, była potrzeba oderwania się od zimy i był tani lot do Marrakeszu. Nie planowaliśmy szczegółowo, ale chcieliśmy zrobić pętlę przez środkową część kraju, z górami, oceanem i odrobiną pustyni. Łącznie przejechaliśmy około 800 km w 7 dni, bez ciśnienia, z wieloma przystankami i z noclegami w klimatycznych miejscówkach.

    To był wyjazd, który na długo zostanie z nami – pełen kolorów, smaków, zapachów, ale też kontrastów i codziennego marokańskiego chaosu.


    Dzień 1 – Lądowanie w Marrakeszu i kierunek góry Atlas

    Wylądowaliśmy w Marrakeszu i od razu wypożyczyliśmy auto. Pierwsze wrażenie: pełna wolna amerykanka na drogach! Motocykle z przyczepkami, dzieci i meble na dachu – zero zasad i jeszcze mniej pasów. Ale Janek za kierownicą dawał radę – z żyłką rajdowca i spokojem tybetańskiego mnicha.

    Zatrzymaliśmy się w Marrakeszu na obiad – pierwszy tajine (czyli danie duszone w charakterystycznym stożkowym naczyniu), serwowany w ogródku z telewizorem pokazującym ognisko. Potem klasyk – zakupy owocowe z ulicznych wózków: pomarańcze, mandarynki, awokado, truskawki. I pyszne lokalne chlebki od starszego pana.

    Z miasta ruszyliśmy w kierunku gór Atlas i pierwszego noclegu – Kasbah Africa, położonej wysoko w górach. Rodzinka 2+2 za 520 zł to jest dużo jak na Maroko – ale ciekawe miejsce, piękne widoki, świeże powietrze, osiołki, herbatka miętowa i kolacja z lokalnymi przysmakami: tajine, pastą migdałową z olejem arganowym i domowym pieczywem.


    Dzień 2 – Przez góry do Taroudant

    To był najcięższy drogowo dzień. Jechaliśmy przez góry, gdzie trwał remont drogi – co kilkaset metrów koparka rozbijała zbocze. Staliśmy w korkach w środku pustkowia, a trasa była momentami kompletnie szutrowa. Ale po pięciu godzinach dojechaliśmy do Taroudant.

    Po drodze mijaliśmy przełęcz na 2000 m n.p.m. z widokami jak z filmu – klimat przypominał nieco Andy lub Himalaje. W samym Taroudant zamieszkaliśmy tuż przy murach starego miasta, w uroczej miejscówce Dar Turkija z (nieczynnym) basenem. Wieczorem kolacja w stylu berberyjskim, a rano poranny jogging wokół murów – pieski, piach, asfalt, śmiech i zadyszka.


    Dzień 3 – Z gór na wybrzeże: Agadir i surferskie Taghazout

    Z Taroudant ruszyliśmy do Agadiru – klasycznego kurortu z długą plażą, hotelami, Burger Kingiem i McDonaldem. Spacer po plaży, herbata miętowa pod palmą, zabawy z latawcem na wietrze – ale nie zdecydowaliśmy się na nocleg w mieście.

    Zamiast tego pojechaliśmy dalej – do surferskiego Taghazout, gdzie drogi są tylko umownie drogami. Skały, zakręty, strome zejścia. Miasteczko totalnie wyluzowane, pełne Polaków z deskami surfingowymi. Nocowaliśmy w apartamencie z łazienką na korytarzu – nic wielkiego, ale wystarczyło. Rano bieganie po plaży, kąpiele w oceanie, dźwięk wielbłądów i śniadanie z widokiem na piasek.


    Dzień 4 – Wydmy, quady i rybny port w Imsouane

    Ten dzień był pełen atrakcji. Najpierw piaszczyste wydmy w okolicach Tamri, gdzie wzięliśmy quady i śmigaliśmy po piasku. Zjeżdżaliśmy na tyłkach z wysokich grzbietów, było gorąco, dziko i wesoło.

    Potem rybny lunch w Imsouane – podobno najlepsza fala w całym Maroku. Miejsce bardzo autentyczne, brudne i pełne klimatu. W porcie wybraliśmy rybę z lodówki (czy raczej z piasku), pan oczyścił ją na naszych oczach i podał z frytkami. Było swojsko, dziwnie i smacznie.


    Dzień 5 – Essaouira: artystyczna dusza Maroka

    Essaouira to była nasza ulubiona miejscówka. Otoczona murami, z piękną plażą, kolorowymi bazarami i ogromnym wyborem pamiątek. Szkatułki, przyprawy, rękodzieło, olejek arganowy, skórzane torby – wszystko pachnące i z duszą. Polecamy port rybny i świeże ostrygi – 11 euro za porcję. Dla nas to był idealny balans między lokalnością a dostępnością.

    Nocowaliśmy przy plaży, w dość chłodnym apartamencie, ale poranek spędzony boso na ciepłym piasku i kąpiel w oceanie w lutym – tego się nie zapomina.


    Dzień 6 i 7 – Marrakesz: chaos i kolor

    Ostatni etap – powrót do Marrakeszu. Trafiliśmy na świąteczną niedzielę, więc miasto było w szczytowej formie: tysiące ludzi, motocykle wjeżdżające na targ, wiszące mięso, zapachy (nie zawsze przyjemne), hałas i spaliny. Czuć tu prawdziwą energię Maroka, ale dla nas to było już za dużo.

    Miejscówka na nocleg okazała się totalnie nietrafiona – zimno, brudno, ciemno. Na szczęście udało się dogadać z właścicielem i przenieśliśmy się na przedmieścia. Kolejnego dnia odwiedziliśmy jeszcze Dolinę Ourika – pełną sklepików, dzieci sprzedających ametysty i ścieżek prowadzących do wodospadów. Idealne zakończenie – z trekkingiem i miętową herbatą.


    Wrażenia, rady, klimat

    Maroko nas zaskoczyło – intensywnością, kontrastami i różnorodnością. Środkowa część kraju to połączenie gór, oceanu i półpustyni. Kuchnia? Pyszna. Chlebki, kuskus, pasty z migdałów, herbatki miętowe, duszone tajiny. Wszystko z masą glutenu i zapachu przypraw.

    To nie był wyjazd luksusowy – ale był prawdziwy. Pełen spontanicznych decyzji, ciepłych ludzi, lokalnych smaków i szczypty absurdu. Chętnie wrócimy – na północ, na pustynię, albo po prostu znowu pojeździć między osiołkami a surferami.

    Wprowadzenie: Maroko – kraj kontrastów i niespodzianek

    Maroko potrafi oczarować i zaskoczyć – często w jednej chwili. Z jednej strony to chaotyczne targi, tłumy, zapach przypraw i uliczny gwar. Z drugiej – cisza gór Atlasu, herbatka z miętą pitya nad rzeką, plaże Atlantyku i ślady karawan sprzed wieków. To kraj, który łączy w sobie wpływy arabskie, berberyjskie i europejskie, tworząc wyjątkowy kulturowy miks.

    Leżące w północno-zachodniej Afryce Maroko graniczy z Algierią, Saharą Zachodnią oraz hiszpańskimi enklawami Ceuta i Melilla. Kraj jest monarchią konstytucyjną – rządzi nim król Mohammed VI, a historia dynastii Alawitów sięga XVII wieku.

    Paszport, waluta i inne przyziemności

    Dla Polaków Maroko jest krajem bezwizowym – wystarczy paszport ważny co najmniej 6 miesięcy. Na granicy wypełnia się prostą kartę lokalizacyjną. Nie są wymagane żadne szczepienia ani testy.

    Walutą jest dirham marokański (MAD), a kurs zazwyczaj wynosi około 1 euro = 10–11 MAD. Warto mieć gotówkę – zwłaszcza poza dużymi miastami. Płatność kartą często nie jest możliwa, nawet w hotelach i restauracjach.

    Kraj ludzi przedsiębiorczych

    Marokańczycy są otwarci, gościnni i niezwykle zaradni. Wielu z nich prowadzi własne warsztaty, sklepiki, kawiarnie. Na prowincji dominują rolnictwo i rękodzieło, w miastach – usługi, handel i turystyka. Mimo dynamicznego rozwoju gospodarczego (w tym sektora nowych technologii), Maroko pozostaje krajem rozwijającym się. Kontrast pomiędzy zamożnymi dzielnicami miast a biedniejszymi regionami górskimi czy wiejskimi jest bardzo widoczny.

    Miętowa herbata jako rytuał

    Trudno wyobrazić sobie Maroko bez miętowej herbaty – zwanej tu „berberyjską whisky”. To nie tylko napój, ale prawdziwy rytuał gościnności. Parzy się ją w metalowych imbrykach, często z dodatkiem czarnej herbaty i dużej ilości cukru. Kluczowy moment to nalewanie – zawsze z wysokości, do małych szklaneczek – by „napowietrzyć” napar i uwolnić aromaty. Picie herbaty to społeczna czynność – powolna, ceremonialna, zawsze w towarzystwie.

    Z Marrakeszu na stok narciarski

    Choć może się to wydawać nieprawdopodobne, w Maroku można… pojeździć na nartach. Ośrodek Oukaimeden w górach Atlas znajduje się zaledwie 75 km od Marrakeszu. To najwyżej położony stok narciarski w całej Afryce (ponad 2600 m n.p.m.), dostępny nawet podczas jednodniowego wypadu z miasta. Zimą śnieg pojawia się tam regularnie, a zjazdy odbywają się z widokiem na berberyjskie wioski.

    Filmowy raj

    Maroko ma długą historię jako plener filmowy – nieprzypadkowo. Różnorodność krajobrazów, dobra pogoda i stosunkowo niskie koszty przyciągają ekipy z całego świata. Jednym z najbardziej znanych miejsc jest Aït Benhaddou – ufortyfikowana gliniana wioska na skraju Sahary, wpisana na listę UNESCO. To właśnie tu kręcono sceny do „Gladiatora”, „Lawrence’a z Arabii”, a także „Gry o tron”.

    Kuchnia marokańska – aromaty, przyprawy i gluten

    Marokańska kuchnia to uczta dla zmysłów – pełna kolorów, zapachów i tekstur. Królują dania jednogarnkowe: tajine (duszone mięsa i warzywa w charakterystycznym glinianym naczyniu z pokrywką) oraz kuskus, serwowany z warzywami, ciecierzycą i jagnięciną. Często dodatkiem jest harira – pożywna zupa z soczewicy i pomidorów.

    Nie sposób pominąć pieczywa – chlebki khobz są obecne w każdym posiłku. Czasem cienkie i chrupiące, czasem grube jak pita, czasem przypominające naleśniki smażone na maśle. W kuchni obecne są również dania z migdałów, oliwek, pomarańczy i oleju arganowego – którego używa się zarówno w sałatkach, jak i deserach.

    Ważny detal: marokańska kuchnia nie istnieje bez przypraw – kumin, kolendra, szafran, imbir i słodka papryka są używane codziennie, w każdej możliwej kombinacji. Jedzenie często jest słodko-słone, lekko pikantne, i… zawsze świeże.

    Dla dzieci? Wbrew pozorom łatwo znaleźć coś prostego – gotowane warzywa, ryż, mięso z grilla, naleśniki z miodem. Trzeba tylko uważać na słodycze – są często bardzo, bardzo słodkie.


    Języki w Maroku – nie tylko arabski

    Językiem urzędowym w Maroku jest arabski (odmiana marokańska – darija), ale równie powszechnie mówi się tu w berberyjskim – który ma kilka regionalnych dialektów.

    Na co dzień w miastach bardzo dobrze działa też francuski – pozostałość po czasach protektoratu. Większość znaków drogowych, menu w restauracjach i opisy w muzeach występuje w dwóch językach: arabskim i francuskim.

    Co ciekawe, w turystycznych miejscach bez problemu dogadasz się po angielsku – zwłaszcza młodsze osoby uczą się tego języka w szkole. W nadmorskich miejscowościach (jak Taghazout, Essaouira czy Imsouane) angielski funkcjonuje już prawie jak trzeci język narodowy.


    Targowanie się – rytuał i teatr

    Zakupy w Maroku to nie transakcja, to gra społeczna. Targowanie się jest wpisane w lokalną kulturę – i absolutnie oczekiwane. Jeśli coś ma „cenę stałą”, to zazwyczaj tylko w supermarkecie.

    Jak to wygląda w praktyce?

    – Sprzedawca podaje cenę „z powietrza”, często kilkukrotnie zawyżoną.

    – Ty reagujesz śmiechem, zdziwieniem lub grzecznym: „to za drogo”.

    – On wtedy robi gest rozpaczy i pyta: „A ile chcesz zapłacić?”.

    – I tak zaczyna się taniec słów, w którym wygrywa ten, kto się nie spieszy i dobrze udaje, że jest gotów odejść.

    Ważne: nie chodzi o to, żeby oszukiwać czy kombinować. Chodzi o dialog i rytuał – moment wymiany, zbliżenia się kultur. Czasem dostaniesz miętową herbatę w trakcie rozmowy, czasem sprzedawca przeprowadzi Cię przez pół souku, żeby pokazać towar „od kuzyna”. Trzeba się z tym oswoić – a najlepiej: potraktować to z humorem.

  • Lago di Sorapis, czyli Dolomity od najpiękniejszej strony

    Lago di Sorapis, czyli Dolomity od najpiękniejszej strony

    Miejsce i data:

    Dolomity, 2 lipca 2025 (Passo Tre Croci – Lago di Sorapis)

    Uczestnicy:

    Kasia i Janek


    Lądowanie, auto i pierwszy kontakt z górami

    Wszystko zaczęło się dość intensywnie – rano wylot z Modlina, o 11:15 start Ryanairem, a o 13:15 już byliśmy na lotnisku w Treviso. To jedno z tych małych, bezstresowych lotnisk, gdzie wszystko idzie gładko. Nie mieliśmy dużych bagaży – tylko dwie podręczne torby i jedna walizka 10 kg – więc zaraz po przylocie ruszyliśmy do wypożyczalni.

    Tu pierwsze zaskoczenie: auto, które dostaliśmy, to Peugeot 208 w wersji elektrycznej. Teoretycznie super – cichy, ekologiczny, nowoczesny. W praktyce… w Dolomitach liczy się zasięg i czas, a ładowanie auta w górskich warunkach potrafi być wyzwaniem. Ale o tym jeszcze będzie.

    Z lotniska ruszyliśmy prosto na północ, przez Belluno, autostradą (ok. 6 euro). Po niespełna dwóch godzinach dotarliśmy do Passo Tre Croci – miejsca startu naszej pierwszej górskiej wycieczki.


    Szlak 215 – do jeziora z plakatu

    Była środa, godzina 16:00. Większość turystów już schodziła. A my? Z plecakami, prowiantem i mapą w ręku ruszyliśmy na szlak nr 215, prowadzący do Lago di Sorapis – chyba najbardziej instagramowego jeziora w całych Dolomitach.

    Szlak jest oznaczany w aplikacjach jako trudny, ale… nie dajcie się zwieść. Dla kogoś, kto chodzi po Tatrach czy Beskidach, to raczej umiarkowana trasa. Ma swoje momenty – kilka miejsc z ekspozycją, łańcuchy i metalowe schodki – ale większość trasy to przyjemna, lekko falująca ścieżka leśna i widokowe półki skalne.

    Największym zagrożeniem są turyści w sandałach. Wystające korzenie, luźne kamienie i wąskie przejścia przy stromych zboczach to nie miejsce na letnie klapki. My mieliśmy dobre buty i tempo – na górze byliśmy po niecałych 1,5 godziny.


    Lago di Sorapis – miejsce, które wygląda jak filtr z Instagrama

    I wtedy… otwiera się przestrzeń. Jezioro. Jak z bajki. Błękit, który trudno opisać – bardziej pastelowy niż morski, mleczny niż przezroczysty. Woda nie jest czysta, ale to właśnie zawiesina mineralna tworzy ten nieziemski kolor. W połączeniu z białym żwirem, surowymi ścianami masywu Sorapis i ciszą – efekt jest absolutnie hipnotyzujący.

    Mimo że byliśmy tam już późnym popołudniem, nie żałowaliśmy. Słońce jeszcze przez chwilę oświetlało wodę. Zrobiliśmy rundkę wokół jeziora, wdrapaliśmy się na pobliską ścianę (klasycznie – „na przypale”), pstryknęliśmy mnóstwo zdjęć. I po prostu siedzieliśmy, chłonąc widok.

    To miejsce, które można zobaczyć na tysiącach zdjęć. Ale żadne nie oddaje jego atmosfery. Jest w nim coś niesamowicie spokojnego i surowego. Wokół – wielka dolomitowa cisza. I ten niebieski, jakby sztucznie podkręcony w Photoshopie. A jednak prawdziwy.


    Zejście w ciszy i wieczór w Almughetto

    Po 18:00 słońce zniknęło za granią. Kolor jeziora zaczął blednąć, a my – powoli ruszyliśmy w dół. Wszyscy już zeszli, więc mieliśmy szlak tylko dla siebie. W takich momentach wędrówka zamienia się w medytację – wiesz, że to dopiero początek przygody, a już czujesz, że jesteś dokładnie tam, gdzie trzeba.

    Nocleg mieliśmy zarezerwowany w Almughetto, 15 minut jazdy od Passo Tre Croci. Prosty, rodzinny hotel z restauracją, bardzo uprzejmą obsługą i dużym pokojem. Zapłaciliśmy 479 zł za dwie osoby ze śniadaniem. Ale poprosiliśmy o śniadanie „na wynos” – dostaliśmy solidny prowiant: wielkie kanapki, muffiny, jabłka. Idealnie na kolejny trekking.


    Praktyczne informacje:

    • Szlak startowy: Passo Tre Croci – parking darmowy
    • Trasa: Szlak nr 215, najkrótsza droga do jeziora
    • Czas przejścia: 1,5–2 h w górę, 1–1,5 h w dół
    • Przewyższenie: ok. 400 m
    • Trudność: umiarkowana, kilka miejsc z ekspozycją i łańcuchami
    • Udogodnienia: brak schronisk, brak toalet – wziąć wszystko ze sobą
    • Najlepszy czas: przed 17:00 – po zachodzie słońca kolor jeziora blednie
    • Buty: koniecznie trekkingowe, nie sandały

    Porady i przemyślenia:

    • Nie bój się popołudniowego wyjścia. W lecie dni są długie, a po 15:00 ludzi jest znacznie mniej. To dobry sposób, by przejść tę trasę w spokoju.
    • Lago di Sorapis to nie tylko jezioro. Sama droga do niego to przygoda – ze skałami, lasem, przepaściami i dolomitowymi widokami. Tu każda minuta jest warta wysiłku.
    • Woda, prowiant, kurtka. Nawet na krótkiej trasie warto mieć wszystko ze sobą – w górach pogoda i energia potrafią się szybko zmienić.
    • Elektryczny samochód w Dolomitach? Może i ekologicznie, ale trzeba dobrze planować ładowanie. Każdy postój to potencjalny problem z czasem i zasięgiem.
    • Zadbaj o buty i mapę. Szlak nie jest technicznie trudny, ale dobre obuwie i orientacja w terenie pozwalają cieszyć się wycieczką bez stresu.